piątek, 18 lutego 2011

Inspiracja - czyli istnieją dobre remake :))

Pewnie wiecie, albo domyślacie się z mojego profilu, że lubię s-f w każdym wydaniu. Czy to książkowym, czy filmowym czy telewizyjnym. Ponieważ trochę już się naczytałem i trochę naoglądałem to z wiekiem robię się coraz bardziej wybredny. Więc rzadko się zdarza by coś mnie w materii s-f naprawdę poruszyło.

Jednak ostatnio serfując po necie wpadłem na coś co mnie urzekło :)) V-Visitors czyli Przybysze lub goście jak kto woli. To powstały w 2009 r. remake serialu o tym samym tytule z lat 1983 - 88.Wciągnęło mnie mocno bo w ciągu kilku dni obejrzałem wszystkie odcinki z obu sezonów. Nie będę tu spoilerował i zdradzał fabuły, która dla większości osób interesujących się s-f z samego tytułu jest dość łatwa do odczytania.

Oczywiście nie sposób tu powiedzieć, że nie jest to nic odkrywczego i, że motyw najeźdźców i walki z nimi jest jednym z najstarszych - istniejących niemalże od początku tego gatunku literatury i filmu.

Nieodparcie nasuwa mi się porównanie z serialem z początku wieku czyli "Ziemia - ostatnie starcie" jednak o ile tam mieliśmy do czynienia z poetyką niemalże baśni, to w V -2009 mamy do czynienia z hard s-f, gdzie przemoc jest realna, fabuła rzetelna i brak jest epatowania efektami specjalnymi.Ta historia po prostu daje się kupić:) Obcy nie są ani strasznie przerażający, ani nie są bezpłciowym wcieleniem ludzi. Ich technologia jest bardziej zaawansowana, ale też ma swoje ograniczenia. Ciekawe jest ujęcie gadów jako innej drogi ewolucyjnej dla humanoidów oraz społeczeństwa opartego na matryjarchacie i schemacie roju z królową na czele, która psionicznie kontroluje swoich poddanych.

Pomysł z replikowaniem ludzkiej skóry ( kłania się Terminator) i ubieraniem w nią kosmitów (tu z kolei kłaniają się Invaders ) nie jest też nowy, ale jest ciekawie rozwiązany. Noszenie jej ma skutki uboczne, dla obcych, stają się oni bardziej podatni na ludzkie emocje, a tym samym pojawia się watek istoty człowieczeństwa i duszy jako jej ośrodka ( tu od razu na myśl przychodzi Ghost in the Shell).

Choć najbardziej mi się podoba wątek ruchu oporu, pokazany z perspektywy samo organizowania się małej komórki i tego jak konspiracja komplikuje życie. Ciekawe jest też zestawienie profili głównych bohaterów mamy: katolickiego księdza, agentkę FBI, obcego - renegata, i zawodowego zabójcę. Występują też klasyczne role podwójnych agentów, odwracania agenta czy nawet zmiennych sojuszy. Ciekawe jest też ujęcie ruchu oporu wewnątrz samych obcych, którzy doznali przemiany na skutek noszenia ludzkiej skóry i wyzwolili się spod kontroli królowej.

Jak widać w tym krótkim wpisie wątków jest sporo, a poruszyłem tylko te główne, warto moim zdaniem obejrzeć V-2009, chociażby po to by poszukać ich więcej niż ja tu wymieniłem ;)

Zgodnie z tradycją na koniec coś multimedialnego, tym razem nie tyle do posłuchanie ile do obejrzenia: http://www.youtube.com/watch?v=ahjPQjQGdbU - trailer serialu :))

Pozdrawiam i zachęcam do komentowania;)

niedziela, 1 sierpnia 2010

W pogoni za Weną czyli pomysł jest wszystkim

Każdy kto jest kreatywny, nie raz spotkał się z sytuacją, że pomimo najlepszych chęci i warunków miał niemoc twórczą. Niby wszystko było jak być powinno, a jednak nic ci nie idzie jak trzeba. Cokolwiek wymyślisz, (jeśli ci żyłka przy tym nie pęknie wcześniej z wysiłku ;)) okazuje się absolutnie nie być godne ujrzenia przez odbiorcę. Wszystko co tworzysz wydaje się być marne bez polotu i wtórne.
Jednak to jeszcze nie jest dno, to nie jest jeszcze, wbrew pozorom sytuacja najgorsza, choć tak wydawać by się mogło. Sądzę, że najgorsze to stan w którym nie chce nam się chcieć czegokolwiek stworzyć. Czasami może to być powodowane przez okoliczności zewnętrzne: bo ktoś nas ostro skrytykował, a w zasadzie nie nas a nasze dzieło. Czasami tracimy wiarę w swe umiejętności albo generalnie w sens tego co robimy. Bo nikt nie rozumie, nikt nie docenia, a może i nawet nikogo to nie obchodzi. Wtedy chyba najtrudniej jest coś zdziałać. Najtrudniej przekonać samego siebie, że warto, że jest sens by po raz kolejny chwycić za "pióro", "kamerę" czy "mikrofon".
Jednak nierozwiązywalna wtedy pozostaje kwestia: o czym tworzyć?? Czy o życiu, które nas otacza tu i teraz, czy może dla pokrzepienia serc i umocnienia ducha ukazywać chwałę wieków minionych?? A może lepiej wybiegać myślą wprzód, wskazując nowe ścieżki inspirując innych??
Myślę, że tak naprawdę ma to małe znaczenie jaki kierunek obierzemy, dużo istotniejsza wydaje się być kwestia, tego w jaki sposób będziemy daną tematykę ujmować. Krótko mówiąc liczy się pomysł. Ale czy to wystarczy?? Czy czekanie na ów pomysł nie jest wygodną wymówką by "pióro" odłożyć i czekać na Wenę??
Może to jest tak, że jeszcze ważniejszy niż pomysł jest dobry plan. Pretekstem, wstępem do dzieła może być cokolwiek, co nam przyjdzie na myśl. To po prostu taki zwykły kawałek żelaznej sztaby jaki dawniej kowal kładł na kowadło. Sam z siebie wygląda on mało kształtnie i ciekawie, dopiero pod uderzeniami młota nabiera on kształtów. Te kształty określa wola kowala, jego myśl i wyobraźnia. No fakt, że kowalowi może być łatwiej bo większość rzeczy jakie tworzy to są wyroby powszechne, by nie powiedzieć codzienne. Zazwyczaj wyglądają one do siebie podobnie, więc można by rzec, że kowal jest tylko odtwórcą jakiegoś bytu istniejącego w powszechnej świadomości. Bo w sumie miecz zawsze wygląda jak miecz, a podkowa zawsze ma kształt podkowy. Jednak jeśli przyjrzeć się trochę bliżej dziełom kowalskich rąk, to szybko zauważymy, że każde z nich ma swój indywidualny i niepowtarzalny charakter. Czasami do tego stopnia nawet, że widać w jego cechach jakby podpis samego mistrza młota i kowadła.
Myślę, że podobnie jest i z wytworami sztuki czy nauki. Z reguły przecież książka zawsze wygląda jak książka. Ma wstęp rozwinięcie i zakończenie. Ma spis treści i rozdziały. A przecież tak naprawdę zawsze zaczyna się od planu pracy, który na końcu przeobrazi się w spis treści. Bardziej doświadczeni koledzy zawsze mi powtarzali i robią to do dziś, że tak naprawdę trzeba zacząć pisać i nie przejmować się tym jak to wychodzi. Bo samą treść będziemy modyfikować wielokrotnie nim osiągnie ona swą ostateczną formę i kształt. Jednak już samo pisanie czegokolwiek daje siłę by pracę kontynuować, staje się swoistym perpetum mobile, które raz wprawione w ruch już się nie zatrzymuje, aż nie osiągnie kresu swojego pędu.
Tak więc wystarczy zacząć a reszta już dalej toczyć się już będzie, a dlaczego zacząć?? A w sumie dlaczego by nie????
Pozdrawiam wszystkich czytelników i zachęcam do komentowania im więcej komentarzy tym lepiej,bo może częściej będę pisał ;)) Na koniec jak zwykle piosenka, tym razem: Mor W.A. "Dla Sluchaczy" http://www.youtube.com/watch?v=A9Dg_M05NXE

niedziela, 31 stycznia 2010

Czy ilość przechodzi w jakość lub będę robić nic ...

Dręczy to mnie od jakiegoś czasu: ile rzeczy można robić dobrze robiąc je równolegle?? Wielu z tych co znam twierdzi, że albo można robić jedną rzecz dobrze albo wiele byle jak. Czy tak jest zawsze?? Czy nie ma też tak, że czasem trzeba zrobić coś chociażby minimalnym kosztem i wysiłkiem -wybierając prowizorkę ale wartością samą w sobie jest już zaistnienie tej rzeczy??
Wydaje mi się, że często życie stawia sytuację tak, że można tylko walczyć o zachowanie tego co już istnieje gdyż na więcej brak sił i rąk do pracy. Tym bardziej gdy wykonywana praca jest wolontariatem, a nie aktywnością zarobkową.
Czy poświęcanie się w sposób absolutny jakieś jednej rzeczy nie jest ślepym zaułkiem?? Może jest to budowanie sobie cielca z brązu - bożka własnego ego?? Jeśli moje oddanie nie jest absolutne jednej rzeczy, a wielość pól na których działam się nawzajem równoważy - tak, że żadnego z nich nie faworyzuję to czy nie jest to bezpieczniejsze?? Może własnie taki podział zaangażowań daje właściwą perspektywę do spojrzenia na każde z nich z osobna. Może to sprawia, że wiem, że nie jestem głównym architektem budowli, a jedynie moją rolą jest dołożenie swojej małej cegiełki do gmachu, który wznoszę wraz z innymi. Może tak należy patrzeć na swoją rolę w pracy na rzecz innych.
To jednak straszna odpowiedzialność podejmować się roli głównego architekta danego projektu. Skąd mam wiedzieć, że moja wizja nie jest kiczem, lub tylko przelotnym kaprysem mody?? Jak pogodzić ją z tym co zastałem w spadku po poprzednikach by nie wyszła z tego nowa, wyższa Wieża Babel??
Może warto ciągnąc tych kilka projektów na raz licząc, że przy którymś z nich okoliczności ułożą się w sposób sprzyjający i będzie to opus magna ???? A może jest też tak, że nie zawsze ma się ten luksus by zaczynać od rzeczy małych i na nich się uczyć "jak" by przy następnych móc tą wiedzę rozwijać i doskonalić. Może jest tak, że albo spróbujesz tu i teraz zrobić cokolwiek co masz okazję, bo więcej może jej już nie być??
Może trzeba porywać się na rzeczy wielkie, bo o małych nikt pamiętać nie będzie i ślad po nich nie przetrwa?? Może lepiej mieć swój kamyk w budowli co przetrwa wieki niż zbudować jedną z tysiąca sobie podobnych chatek.
Może warto robić cokolwiek, nawet jeśli jest to marne i nieudolne, nawet jeśli inni będą stać z boku i krytykować. Może właśnie dlatego warto by coś tworzyć bo to nas określa jako ludzi, tworzenie w jakimkolwiek aspekcie jest aktem kulturotwórczym, a to własnie kultura wyróżnia nas homo sapiens spośród innych naczelnych... Więc by nie być małpą warto tworzyć cokolwiek...
Na koniec jak zwykle piosenka - tym razem trochę przekorna ;) Kasia Klich "Będę robić nic"

niedziela, 19 lipca 2009

Adrenalina:)

Pewnie każdy z nas tak ma, że nim zdążymy dobrze skończyć jedną dużą rzecz to już trzeba się brać za następne. Dobrze jeśli mają one jakąś gradację ważności, ale często przecież wszystko wydaje się być równie ważne i pilne. I nieraz bywa, że musimy robić wszystko naraz:( A wtedy niestety zwykle nie da się wszystkiego zrobić dobrze. Życie zaczyna w takich chwilach zdaje się przypominać koszmar bez końca. Śpi się kiepsko, idzie się do pracy zmęczonym i zaczynają się kłopoty.I bywa, że załącza się pesymistyczna wizja całego świata. Jednak ja uwielbiam myśleć o takiej sytuacji jak o wyzwaniu sportowym: triathlonie, penthatlonie czy czyms jeszcze bardziej wymagającym. Wtedy daje się wyczuć taki dreszczyk emocji, jak przed skokiem z wysokiego urwiska do morza, lub przed wysoką falą na łódce. Za chwilę wydaja mi się, że to już koniec, że nie dasz rady i utoniesz. Ale wszystko znika w chwili gdy oststnie milimetry stopy odbijają się od krawędzi skały, lub pierwsze krople ze spienionej grzywy fali moczą pokład. Wciąga nas akcja i istnieje tylko tu i teraz, barwy nabierają nasycenia, kontrasty zyskują ostrości. Mięśnie napinają się do granic możliwośći. Czas pędzi niczym bolid po torze w Le Mans, a nam się wydaje, że zaledwie płynie leniwie niczym parowiec po Missisipi. I nagle okazuje się, że daliśmy radę, że żyjemy i oddychamy pełną pierśią. Wydaje sie to cudem, ale jest faktem i to jest niesamowite.
Tak to adrenalina, to mnie nakręca, daje siłę by żyć i działać dalej.Dlatego zachęcam do obejrzenia poniższego teledysku: Erde, Pih, Pyskaty - W Oku Błysk - Stunt Style2
Jak zwykle pozdrawiam wszystkich czytelników i czekam na komentarze :)

wtorek, 28 kwietnia 2009

Czas profesjonalistów - czy tylko??

"Witam ponownie, jest niewymownie, wokół ptaszki kwilą cudownie" jak spiewał jakiś czas temu niezapomniany Yaro a Reni Jusis zapodawała mu chórki. Oczywiście wszyscy widzą, że wiosna przyszła, czy tego chcemy czy nie czas upływa. Z każda chwilą stajemy się coraz starsi co oczywiście nie znaczy automatycznie, że mądrzejsi. Niewątpliwie po drodze zbieramy sporo doświadczeń, zarówno w życiu prywatnym jak i zawodowym. Dobrze tym, którzy idąc na studia od razu wiedzą, że będa pracować w wyuczonym zawodzie. Co innego jeśli poszliśmy na kierunek, który nas fascynował, ale niestety jego ukończenie nie umożliwia otrzymania dobrze płatnej pracy w ramch naszej specjalności.  Co wtedy?? Niektórzy mawiają, że po prostu dana osoba źle wybrała kierunek, bo trzeba było pójśc na coś "życiowego" i nie byłoby problemu. Jednak ja tego nie kupuję, bo pomimo ciągłego zapotrzebowania na informatyków, prawników czy lekarzy społeczeństwo nie może się składać wyłącznie z przedstawicieli tych zawodów. Ktoś powie, że wybór mniej obleganego kierunku to ucieczka z lenistwa przed rywalizacją na rynku pracy, bo najlepsi i tak się przebiją. Czy tak jest naprawdę?? Obawiam się, że jest wręcz odwrotnie - wiele zawodów jest wręcz na granicy wymarcia bo ludzie przed nimi uciekają. Bo albo studia są bardzo trudne ale praca po nich nie daje własnie godnej płacy. ( Tak na marginesie, kto mi wytłumaczy co to jest"owa godna płaca"?? Jak ją wyznaczyć??) Albo nawet studia nie są bardzo trudne, ale praca w zawodzie jest naprawdę wyczerpująca jeśli traktuje się ją poważnie. Co gorsza bardzo czesto tak jest, że studia nie przygotowują nas do rzeczywistego samodzielnego wykonywania wyuczonego zawodu. I nawet jesli znajdziemy zatrudnienie w naszej specjalności to i tak nie ma nikogo kto by nas wprowadził w arkana zawodu. Dziś zanika już praktykowana od starożytnosci, relacja: mistrz - uczeń. Gdzie wiedza zdobyta w toku ciękiej pracy zawodowej nie ulegała przepadkowi a wręcz była kumulowana przez kolejne pokolenia, które ulepszały receptury, pilnowały jakości i staranności wykonania dzieła by dorównać tradycji swych poprzedników.I  kiedy tej relacji nie ma zachodzi zjawisko dyktatury dyletantów, bo szef się nie za bardzo zna bo  nikt go nie uczył więc i on nie uczy podwładnych ale autorytatywnie roztrzyga o poziomie ich pracy.Oczywiście to podejście jest transmitowane w dół do klienta, co prawda żaden dział CS (Customer Service) nie może sobie na to pozwolic wprost, ale de facto właśnie kupujący jako ostateczny odbiorca jest nabijany w butelkę. Często nawet nie ma o tym pojęcia, choć może to i dobrze bo jak mawiali mędrcy : niewiedza jest błogosławieństwem.
Z drugiej strony są sytuacje, że życie jednak brutalnie weryfikuje ów profesjonalizm, najlepiej wiedzą o tym ci, którzy w swoich zawodach grają o życie swoje lub innych. Tam bardzo szybko okazuje sie kto zna sie na rzeczy, a kto tylko belfuje. W reszcie przypadków dłużej lub krócej, ale można swoją niekompetencję maskować. Pytanie brzmi: do kiedy jest to możliwe?? Oczywiście do czasu aż ktoś się zorientuje i postanowi zrobić z tego problem. Może to być szef a może to być i klient, możemy to też być my sami jeśli się przebudzimy. Kiedy stwierdzimy, że tak naprawdę to nie chodzi o to by być profesjonalistą, ale o to by być pasjonatem w tym co robimy. Prawdziwa pasja nigdy się nie wyczerpie ani nie wygaśnie, stale będzie nas inspirowac do wdrapywania się na wyżyny naszych możliwości i nawet się nie zorientujemy kiedy to inni zaczną nas uważać za zawodowców w tym co robimy. Czas będzie mijał a my będziemy coraz lepsi i coraz mądrzejsi, i w końcu by móc się dalej rozwijać dostrzeżemy, że musimy zacząć się naszą wiedzą dzielić z innymi - młodszymi kolegami po fachu. Może w ten sposób zostanie przywrócona realcja: mistrz-uczeń i równowaga w społeczeństwie, gdzie nie potrzeba będzie np. tylko: księgowych, psychologów i marketingowców. To tyle na dziś, a na zakończenie jeszcze, zgodnie z tradycją tych wpisów, piosenka. Tym razem polecam Borixona - Zacieram ręce dzieciak http://www.youtube.com/watch?v=66o28SYM0Og
Pod  spodem zachęcam do komentowania i miłego słuchania życzę :)
h.

niedziela, 22 marca 2009

Zmiany, zmianny, zmiany albo układ jest wszystkim

Pewien mój znajomy mawia iż: "zmiana decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia" to znaczy jeżeli twój szef rano dał ci zadanie posklejania kopert a po lunchu kazał ci je rozklejać ( co przecież jest idiotyczne nie??) to znaczy tylko tyle, że twój szef jest nadal szefem. 
Szefowie są różni, każdy to wie. Jedni są mili w obejściu inni gburowaci. Jedni mają milion pomysłów na minutę ( czyżby ADHD?) inni nie mają ich wogóle i trzeba im pod nos podstawiać gotowe rozwiązania. 
Nowy szef to zawsze są zmiany, zmiana pracy to i zawsze nowy szef. Pewnie nikt z nas tego typu zmian nie lubi, no chyba, że wiążą się z gwałtowną podwyżką czy awansem zawodowym. Jedynym sposobem by tego uniknąć jest być swoim własnym szefem. Niestety nie jest to takie proste, z wyjątkiem sytuacji dziedziczymy rodzinny biznes  lub dużo pieniędzy. 
Dużo się swego czasu mówiło o zawodach korporacyjnych by nie powiedzieć kastowych typu lekarze, prawnicy, artyści. Gdzie trudno jest zaistnieć gdy nie ma się powiązań rodzinnych lub towarzyskich.
Myślę, że podobnie jest i z mediami, co prawda dziś każdy może założyć i prowadzic bloga. Jednak nie czarujmy się, nawet tu siła rażenia jest rażąco dysproporcjonalna gdy prowadzi go jakaś znana postać pod własnym nazwiskiem i anonimowy bloger. 
Ostatnio powstały nawet całe serwisy blogowe dydykowane pod celebrytów (sic! dziś politycy są celebrytami) co prawda mają one część i dla pospolitych userów jednak są to dwa rózne światy.
Pamiętam jak parę lat temu gdy ruszyły pierwsze internetowe serwisy gazetowe, wieszczono rychłą śmierć ich wersji papierowych. Tymczasem nie dość, ze nic takiego się nie stało to jescze bardziej nastapił ich rozwój poprzez zaisnienie tak zawanych gazet metropolitalnych. Darmówek rozdawanych wokół centralnych węzłów komunikacyjnych w dużych miastach. Artykuły są w nich krótkie liche i anonimowe najczęściej. Prowadzą je często duże dzienniki pod zmienionym szyldem (vide: Metro i Wyborcza). W ten sposób wychowują sobie czytelników tak samo jak dealerzy narkotyków. Najpierw damy ci darmoszkę, potem gdy się przyzwyczaisz i będziesz chciał więcej zaczniemy cię chargeować. Jednak ci co w nich pracują rzadko mają szansę trafić do pierwszoligowych tytułów, najczęściej przychodzą na staż studencki i albo na tym się ich kareira kończy bo bardziej opłaca się wziąść kolejnego napalonego studenta, któremu nic nie trzeba płacic
lub zostają z groszową pensją tyrając jak woły bez słowa dziękuję ze streony przełożonych. Próżne są ich nadzieje na karierę w mediach, no chyba, że wkręcą się w jakiś układ lub mają ciocię lub wujka w głównej gazecie. Reszta pozostaje bez szans na jakąkolwiek pozytywną zmianę. No chyba, ze jakimś cudem uda się zmienić pracę czyli tytuł w jakim pracują.
Wracając do zmian, wychodząc z tego światka medialnego na zewnątrz człowiek dziwnie się czuje, właśnie tak jak by przekroczył granicę między dwoma światami. W jednym celebrytów widzisz z bliska i na codzień jak normalnych ludzi na ulicy. W drugim są to poważne, niemalże posągowe postacie z telewizora, nadaje im się często rangę autorytetów i czeka na komentarz w każdej  sprawie. Jeśli dostatecznie długo tam pracujesz może ci się przydarzyć, ze sam zaczniesz postrzegać siebie jako VIPa i domagać się celbracji. W końcu jesteś w mediach i ci się należy nie;) Jednak nie wspomniałem o trzecim ze światów, ktory istnieje na pograniczu tych dwóch, to świat "fachowców" obsługujących media(producenci, wydawcy, kierownicy produkcji, prezenterzy itp) - to oni robią prawdziwą kasę, mają własne firmy i chałturzą wszędzie gdzie się da. To oni najbardziej nie lubią zmian, bo psują ich interesy i układy w których funkcjonują. Są stali i niezmienni, a przynajmniej do tego dążą. Inni są od nich zależni. Droga kariery tu własnie jak rzadko gdzie indziej wiedzie przez bujne życie towarzyskie stale trzeba kogoś znać i wiedzieć z kim zagadać by daną fuchę dostać.
Co do zmian ponownie to wszyscy na czele z politykami i działaczami piłkarskimi mówią, że tak być nie może, że potrzebne są wysokie standardy etyczne a korupcja i nepotyzm to prawdziwa plaga. Słowa, słowa, słowa. Czy tak było jest i będzie?? Czy tak byc musi?? Świat zmienia się nie ustannie. Widać to chociażby po telefonach komórkowych jakie mamy dziś a jakich używaliśmy jeszcze niecałą dekade temu. Dziś w dobie kryzysu ( czy on naprawdę istnieje?? bo ja go nie odczuwam a wszyscy o nim mówią:() to właśnie ci co przestrzegają normalnych zasad, mają swoje własne małe firmy, które powstały właśnie dzięki rozwojowi nowych technologii internetowych ( e-buy, youtube, blogspot) są najbardziej zagrożeni. to ich zmiany z kryzysem idące najbardziej dotkną. Ci co pracują gdzieś bo sa krewnymi lub znajomymi nic nie odczują, tym bardziej jeśli znajdują się w sektorze publicznym. 
Ja jednak nie chcę bać się zmian, chcę je traktować jako nowe szanse i pozytywnie wykorzystać, by móc z optymizmem patrzeć w przyszłość. Bo w końcu zmiany świadczą o tym, że stale jest ktoś, kto tym wszystkim rządzi. A nad wszystkimi szefami-głupcami, szefami-ignorantami, szefami-arogantami i jeszcze innymi, jest jeden szef najwyższy będący największą mądrością i miłością zarazem i to pozwala mi mieć uśmiech na twarzy w każdym czasie. 
Pozdrawiam gorąco moich czytelników jak i nowych gości, przepraszam za długi czas od ostatniego posta ale patrzcie pierwszą część tytułu a wszystko powinno być jasne czemu tak jest.
Na koniec jak zwykle polecam teledysk  tym razem:WWO feat Soundkail & Fu - "Nie boj sie zmiany na lepsze"
Pozdrawiam serdecznie,
H.